Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/113

Ta strona została uwierzytelniona.

i rozkoszował się przedsmakiem tańca, jaki z sąsiadem rozpocznie.
Droga ciągnęła się przez niewielką groblę, przerzynał ją rów nie głęboki, a na nim rzucony był mostek z balików, nawpół spróchniałych, jak klawisze ruchomych.
Właśnie do tego mostku dojeżdżał Wasążek, a tak się myślą w swoją uciechę spodziewaną zagłębił, że aż głośno mówić zaczął:
— Będę tańcował — rzekł — o! będę tańcował!
Nagle, nie wiadomo zkąd, w ciemności nocnej, odezwał się głos gruby, ochrypły, jakby z pod ziemi wychodzący:
— Łżesz, Walenty, bo nie będziesz tańcował!
Szkapa stanęła, jak wryta, szlachcic narazie zoryentować się nie mógł, co się stało, kto do niego przemawia. Uczuł, że mu się jakoś zimno robi, ale przez wrodzonego ducha przekory krzyknął:
— Otóż będę!
— Nie będziesz! — odezwało się znowuż z pod ziemi.
— Ktoś ty? — zawołał szlachcic, czując, że mu się czapka na głowie podnosi.
Zamiast odpowiedzi, rozległ się jakiś śmiech dziwny, nieludzki, w którym słychać było, jak gdyby wycie wilka, głos puszczyka, a jednocześnie ogromna jakaś figura ukazała się tuż przy drodze.
Musiało w niej być coś osobliwego i nadzwyczaj-