Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/193

Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt mu nie powiedział: dobry wieczór, ani jak się masz, wszyscy hałasowali jednocześnie:
— Co?
— Byłeś?
— Widziałeś?
— Gadaj!
Jednocześnie szarpali go za poły i za rękawy, z wielkiej ciekawości, oraz z przeświadczenia, że dobrze jest dotknąć się człowieka, który w takiem miejscu był i taką osobę widział.
— No, prędzej, prędzej! Mów!
— Czy nie widzisz, że stoimy, jak na rozżarzonych węglach?
— Zaraz, czekajcie! — wołał Glancman — przestańcie mnie szarpać! Czy wam się zdaje, że dostałem kapotę w prezencie? Kosztowała mnie ośmnaście rubli, jak jeden grosz.
— Niech cię licho porwie razem z kapotą! Mów, coś zrobił?
— Dobrze.
— A co przywiozłeś?
— Bardzo dużo!
— Słuchajcie, słuchajcie!
— Czy chcecie, żebym na rynku takie rzeczy opowiadał?
— Właśnie, na rynku jesteśmy jak w domu; sami w swojem kółku. Czy to nie jest nasz rynek, sam środek naszego miasta? Samo serce!