Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak zmęczony podróżnik na pustyni, wyczerpany z sił, znużony od gorąca i trawiony pragnieniem, znalazłszy źródło, ochłodzi się i wzmocni, tak zgromadzeni „pod Zielonym łabędziem,“ usłyszawszy opowiadanie Glancmana, ochłodzili się, orzeźwili i wzmocnili.
W serce każdego z nich wstąpiło uspokojenie i nadzieja, weszła pewność, że pohańbieni i upokorzeni zostaną wrogowie jego, a on sam, jako cząstka ludności czarnobłockiej, żyć będzie sam w sobie i w Czarnembłocie spokojnie i bez żadnej przeszkody.
Niema się co dziwić, że paradna sala pani Małki napełniła się gwarem radosnym, tym przyjemnym gwarem, który świadczy, że wszyscy obecni zrobili dobry interes i że mają serca napełnione otuchą.
Ale i nie na tem jeszcze był koniec relacyi Glancmana; mąż ten albowiem, zdając sprawę ze swojej misyi, zachowywał się tak, jak ów kupiec klejnotów, który z początku pokazuje ładne kolorowe, ale nie najdroższe kamienie, następnie perły coraz to większe, a na samym końcu dopiero wydobywa wielki, wspaniały brylant, taki brylant, co olśniewa oczy blaskiem, duszę napełnia pożądliwością, a z piersi wydobywa okrzyk zachwytu.
Glancman postępował tak samo, jak ów handlarz klejnotów.