Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/212

Ta strona została uwierzytelniona.

Różańskim. Czy on się spodziewał, że na niego taki majątek patrzy. Pan dobrodziej zapewne słyszał coś o tem.
— A słyszałem, coś mówią.
— Mówią? Wielmożny panie, oni nie mówią, ale krzyczą, a zazdrosczzą!... Ja sam widziałem takich, co, kiedy usłyszeli o tym interesie, zrobili się całkiem zielone, wszystka żółć się w nich poruszyła z zazdrości! Pana Różańskiego interesa bardzo się poprawiły, on teraz duży pan się zrobił, kredyt w mieście ma, żeby tylko chciał!...
— A nie chce?
— Proszę pana, zwyczajnie tak bywa, że kto kredyt ma, rzadko kiedy go żąda, kto nie ma, toby wciąż pożyczał. Pan Różański nie lubi pożyczać. On ma taką naturę, jak wielmożny pan.
— A ilebyście mu mogli skredytować?
— Ileby sam chciał! Pięć, dziesięć tysięcy. Niech tylko słowo powie, a w tej chwili całe Czarnebłoto się poruszy. Każdy ściągnie z żony perły, wyjmie jej z uszu kolczyki, zastawi, a da. Jak takiemu panu nie dać? Niech pan dobrodziej sam powie? Jak nie dać?
— A mnie dalibyście, gdybym potrzebował?
Glancman zrobił bardzo uprzejmą minę.
— Komu kredytować, jeżeli nie panu?
— Ba! a z czegobym oddawał?