Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/213

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan żartuje zdrów! Wielmożny pan jest znany bogacz w okolicy.
— Nie liczyliście moich kapitałów.
— Czy pan myśli, że tylko to bogactwo, co policzone, jest bogactwem? Podług mojego rozumienia, więcej jest na świecie niepoliczonych skarbów, niż rachowanych. Zdaje się, że tak?
— Być może.
— Pan dobrodziej, prócz tego, co ma, może mieć jeszcze dużo, bardzo dużo. A pana córeczki! Takie piękne, edukowane panienki! One dostaną bogatych mężów, im się to należy.
— Jeszcze czas.
— Dlaczego czas? Skoro są panienki, to trzeba i zięciów. Ja znam takiego pana, co z dużym majątkiem, z wielkim majątkiem, co mógłby grymasić i kawałek hrabianki poszukać, a przeeież chciałby zostać zięciem pana dobrodzieja. Pan zapewne miarkuje, że ja o panu Różańskim mówię. Godny kawaler, lepszego w okolicy nie znajdzie... Co pan dobrodziej myśli o tym interesie?
Borecki brwi zmarszczył i rzekł poważnie:
— Słuchaj-no, mój panie Glancman, jeżeli będę miał na sprzedaż pszenicę, kartofle, rzepak, to będę z tobą chętnie mówił, ale córek przez twoje ręce pozbywać się nie myślę. Niech cię to nie obraża, ale radzę ci, abyś się w nie swoje rzeczy nie wdawał.