Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/29

Ta strona została uwierzytelniona.

wspaniałe, jeszcze wspanialsze postacie wychodzą na ulice, na rynek i powoli, majestatycznym krokiem, spuszczają się ze wzgórka, na którym stoi miasto, na równinę, nad rzeczkę, gdzie się zwykle co tydzień, letnią porą, taka parada odbywa.
Miał słuszność poeta, mówiąc, że lew się pięknie budzi; ślicznie on wygląda, gdy otworzy jedno oko, piękniej, gdy oba.
A jak przytem mruczy rozkosznie!
Nie jest to groźny ryk, rozlegający się na puszczy, ale łagodne mruczenie, wyraz błogości po wypoczynku i po śnie pełnym widzeń przyjemnych.
Z otwartych okienek płyną pieśni rzewne, smutne, albo radosne, szemrzą niby toczące się po kamienistem łożysku strumienie, a spacerującym nad rzeką mężom słusznie wydawać się może, że te strumyki zlały się już w jedną rzekę dużą, której fale pluszczą zgodnie, wydając harmonijne szmery.
I cieszą się mężowie, gładzą brody, podchwytują takt i jak który może, tenorem, basem, falsetem, dorzucają swoje własne trojaki do tego wielkiego kapitału harmonii.
Niewiasty, słysząc to, przymrużają oczy z zachwytu, a ustami wyrabiają takie grymasy i cmoktania, jak gdyby jadły placki figowe z miodem, rajskie jabłka, lub gęsi smalec z chlebem.
Ale oto już słońce złotą głowę ku spoczynkowi