Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/30

Ta strona została uwierzytelniona.

skłania, już mu i poczerwieniało jasne oblicze, niby porządnemu obywatelowi po spożyciu dobrej szabasowej kolacyi i wypiciu wielkiej butli koszernego wina. Wietrzyk letni, niby „miszures“ usłużny, nakrył je ogromną pierzyną z lekkiej chmury — i oto już drzemie ono, już tonie zupełnie w betach... już śpi.
Na wysokościach niebieskich zapalają się gwiazdki, na ziemi zaś świeczki łojowe i kopcące lampki.
Ustają pieśni i marzenia, twarda rzeczywistość w prawa swoje wstępuje. Jankiel Bas, który jeszcze przed chwilą o cudnych krajobrazach dalekiego Wschodu marzył, osadził swego ducha na miejscu i duch ten, niby duch-orzeł na potężnych skrzydłach, bystrym lotem z nad Jordanu wpadł do olszanieckiej gorzelni.
Duch Dawida Śliwki, który dopiero co na wyżynach Libanu myszkował, w jednej sekundzie wpadł pomiędzy stada chłopskich gęsi na pastwisku w Zatraceńcu i już tam jest, już je ogląda, już ich wartość targową ocenia.
I inne duchy, niby duchy-lwy, z po nad wód babilońskich, z pod Jerycha lub Damaszku, wpadły między Wole i Wólki... duchy odświeżone, wypoczęte, silne...
Racimory, atłasy, czapki futrzane, klejnoty powracają z nad rzeczki, pnąc się po pochyłości