Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/302

Ta strona została uwierzytelniona.

— A juści.
— Za dziada, czy co?
— O! zaraz ci za dziada! I to nie hańba, owszem, aleć ja jeszcze na co lepszego zdatny. Na książce każdej czytam, a choćby łacińska była, też potrafię, jako, że za młodu ciekawy byłem i pokazywali mi; nabożeństwo rozumiem, a nie chwalący się, śpiewam pięknie. Toć słyszysz nieraz w kościele. Pięknie śpiewam, co?
— Juści prawda, jak pan Walenty zaśpiewa, to jakby kto na wielkiej trąbie zatrąbił.
— Chwalić Boga, głos jest, a nie ma takiej pieśni kościelnej, którejbym nie umiał. I nietylko te, które naród śpiewa, ale łacińskie. Ja i „Asperges“ i „Veni Creator“ i „Salve Regina,“ co tyłko chcesz, nie chwaląc się, znam; do mszy posłużę, aparat przysposobię, księdza ubiorę; więc umyśliłem sobie: pójdę w służbę Bożą i zostanę zakrystyanem.
— To nasz zakrystyan nie będzie?
— Będzie, ale przecież nie jeden kościół na świecie.
— I daleko pan Walenty od nas odejdzie?
— Nie bardzo. Za Kopytkowem.
— Może do Biedrzeńca?
— Nie, do Woli... Byłem tam już, mówiłem z proboszczem, obiecał przyjąć od świętego Jana.
— No, no...