Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/320

Ta strona została uwierzytelniona.

kładnie nie wiem, ale ciągle słychać było: Zatraceniec, Różański, żydzi... Jak mi się zdaje, nic dobrego o tym Zatraceńcu nie mówiono. Ciocia rozmawiała przez ten czas z panią Zawadzką, a ja z twoim panem Stanisławem.
— Z moim?
— Ach, nie przerywaj, kiedy mówię z twoim, to z twoim, to znaczy, że ja ci go nie odbieram. Kiedy się panowie rozeszli, ojciec zbliżył się do nas, bardzo grzecznie przywitał panią Zawadzką, Stasiowi, ach, przepraszam, panu Stanisławowi, podał rękę.
— I?...
— No i nic. Pojechaliśmy do domu. Ojczulek z ciotką umieścili się w bryczce na siedzeniu, ja, jak zwykle, nawprost nich, na przodzie. Przez całą drogę i ojciec i ciotka nie wymówili ani jednego słowa; ojczulek wciąż brwi marszczył i wąsy przygryzał. Widzisz więc, jakie są znaki.
— Jak cię kocham, Jadwiniu moja, nic nie widzę.
— A! jeszcze ci mało? Słuchaj więc dalej. Po obiedzie ty wyszłaś, ja pomagałam Kasi sprzątać i słyszałam najwyraźniej, jak ojczulek mówił do ciotki: „Pani siostro, jest zmartwienie i duże. Pełne uszy mi nakładli.“ Te słowa słyszałam i powtarzam najdokładniej.
— Cóż ciotka?