Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/329

Ta strona została uwierzytelniona.

lufcik zawołał na stangreta, żeby odjechał do stajni i konie wyprzągł. Następnie schował do biurka gruby, dobrze naładowany pugilares i poszedł do zwykłych swoich zatrudnień, na folwark.
Podczas obiadu był milczący, jak grób. Do siostry i do córek nie przemówił ani słowa, prawie nic nie jadł i zaraz po obiedzie w pole poszedł.
Za bramą spotkał Błażeja, wlokącego się do dworu.
Sam go zaczepił i ze dwie godziny na skwarze słonecznym z nim rozmawiał.
Ludzie folwarczni, widząc to zdaleka, wydziwić się nie mogli, o czem pan, zazwyczaj małomówny, może z takim dziadem, obieżyświatem, tak długo rozmawiać?
Tegoż dnia wieczorem ciotka zawołała Zosię do siebie i uściskawszy ją, rzekła:
— No, winszuję pannie, jesteś nareszcie swobodna. Nie wyda cię ojciec.
— O, moja ciociu jedyna!
— Nie dziękuj. Nie ma za co. Tak się stało, bo tak musiało się stać.
— Więc już, ciociu, on nigdy tu nie przyjedzie?
— Tak przypuszczam.
— I nie będzie mnie prześladował swemi czułościami?
— Chyba przez imaginacyę...
— Ciociu, proszę cioci...