Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/345

Ta strona została uwierzytelniona.

nał się dopiero, jaka to piękna i niebezpieczna zarazem kobieta.
Licytacya szła doskonale i prędko.
Z wielkim ogniem i zapałem kupcy czarnobłoccy i ich wspólnicy z Kopytkowa dorzucali po kilka, kilkanaście groszy; a kiedy Jankiel Bas szepnął „sztyle“ — delikatne to słówko, niby iskra elektryczna, obiegało wszystkich obecnych i zaraz robiła się głucha, grobowa cisza, aż dotąd, dopóki woźny nie wykrzyknął:
— Po raz trzeci!
Po raz trzeci i ostatni! Na to hasło robił się znowu wrzask piekielny; do stołu przybliżało się dwóch, trzech, czterech wspólników, wydobywali z pugilaresów pieniądze, liczyli je, a tymczasem inni rzucali się do pokojów, chwytali kupione graty i wynosili je na dziedziniec.
Nie obeszło się przytem bez kłótni, szturchańców i interwencyi sołtysa, który wyrazów zbyt wyszukanych nie dobierał, a i kułakiem sobie pomagał, żeby jaki taki porządek utrzymać.
Znowuż rozlegał się głos woźnego i znowuż krzyk, rzucone szeptem „sztyle“ — cisza grobowa, „po raz trzeci i ostatni!“ — nowy napływ tej fali burzliwej do wnętrza dworku, hałaśliwe wynoszenie sprzętów, gruby bas sołtysa.
Różański nie mógł znieść tego widoku. Uciekł do ogrodu; niech się dzieje, co chce, niech biorą,