Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/346

Ta strona została uwierzytelniona.

grabią — wszystko skończone, ratunku nie ma żadnego.
Usiadł na ławce, oczy rękami zasłonił i nieruchomo siedział, zgnębiony, smutny, w najczarniejszych pogrążony myślach.
Przed oczami jego wyobraźni przemknęła urocza postać Zosi. Czemuż nie przestąpił wcześniej progu cichego dworku w Brzozówce, czemu nie szedł drogą prostą, bez obłudnej maski na twarzy?.. Wszystko, wszystko byłoby się ułożyło inaczej.
A teraz co? Co teraz? Kawałek ołowiu w skroń i koniec życia, czczego, pustego, nie pożytecznego nikomu. Jedna chwila i po wszystkiem.
I na cóż tę chwilę odwłóczyć, na co czekać jeszcze, czego się spodziewać? Alboż jest inna droga wyjścia?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, czyjaś ręka dotknęła lekko jego ramienia.
Otworzył oczy. Przed nim stał kasyer dominialny, siwy, przygarbiony trochę staruszek. Stał i patrzył na niego oczami wilgotnemi, jakby od cichej łzy współczucia.
— Szukam pana umyślnie — rzekł starowina.
— Czy podpisać mam co? Czy już koniec?
— Nie, panie; tamto jeszcze z godzinę potrwa, ja przyszedłem z panem pomówić. Pozwolisz, że usiądę; stare nogi wymawiają posłuszeństwo. Jam, widzisz, przyszedł do ciebie, bo w takich chwilach