Strona:Klemens Junosza-Czarnebłoto.pdf/64

Ta strona została uwierzytelniona.

dno drugiemu nie wydzierało atrybucyj — chłop żaden nie handlował, a żydom ani się śniło orać, lub machać ciężkiemi cepami.
Miasteczko kwitnęło na swej górce śmieciowej i panowało dumnie nad wioskami, rozrzuconemi wśród pól i lasów.
Już w przeddzień jarmarku, na noc, dążyli chłopi pieszo, ów krowę, ów wołu, albo inne zwierzę prowadząc, a odpoczywali przy gościńcu, w polu lub w lesie. Wlokły się wozy rzemieślników z sąsiednich miasteczek, wozy bednarzy, szewców, czapników, którzy od wczesnego ranka mieli rozbić swe kramy na rynku.
Z nastaniem dnia największy się ruch rozpoczynał.
Wszystkiemi drogami, dróżkami, które do Czarnegobłota wiodły, ciągnęły wozy, biedki, bryczki, dryndule najrozmaitszych fasonów, a ludu pieszego, jak mrowia.
Można się było obawiać, czy się ta wielka publiczność zmieści w tak małej mieścinie, czy przygotowane przez zabiegliwych szynkarzy zapasy napojów i żywności wystarczą?
Próżna obawa.
Wiadomo z praktyki od najdawniejszych czasów, że Czarnebłoto, pomimo swojej pozornej szczupłości, jest niesłychanie pakowne.
Podobne ono jest do wańtucha od wełny, który