Sędzia kiwał głową, ławnicy uśmiechali się. Wystąpił przed kratki ekonom Barnaba.
„Cygaństwo to wszystko, prześwietny sądzie,“ zawołał, „takich świadków, jak Mateuszowe świadki, można dostać za dwa złote kopę... Zwąchały się Żydy z tym oto starym rabusiem i bronią go, ale sprawiedliwość prześwietnego sądu nie da się otumanić... Koguciński jest dawny gajowy, wypraktykowany, złodziejów leśnych zna na wylot, po chodzie wymiarkuje każdego, toż skoro Koguciński świadczy, wiara przy nim powinna być... Mateusza w domu nie zdybał, konia nie zdybał, ani siekiery też... a przecie do baniek stawiania siekiera mu nie była potrzebna... Ja z przeproszeniem prześwietnego sądu nosem czuję, że Sikora dąb ukradł. To złodziejstwo w nos bije... Jego sukmanę do tej pory czuć świeżą dębiną... jeszcze nie wywietrzała...“
„Aj waj,“ odezwał się półgłosem Abram, „jaki czujny nos... widać dla tego taki czerwony jest...“
Barnaba, nie zważając na przycinek, prawił dalej.
„Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi...“ wiemy czem się Sikora trudni... Czy go kto widział kiedy przy robocie, jak gospodarza, żeby orał, bronował albo młócił... Żebym tak spuchł, jeżeli ten chłop bierze kiedy cepy do garści...
Strona:Klemens Junosza-Kłusownik.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —