wyniósł cudzego zboża ze spichrza, nie wyłamał zamków, nie rozbił cudzej skrzynki ani kufra, i nazywają go złodziejem! Za co? że wziął jakiś marny dąbek!
I znowuż to ta niezrozumiana przez ludzi różnica pojęć...
Mateusz zastanawia się i pyta sam siebie.
Czy jest złodziejem ten, kto pije wodę z cudzej studni? — Nie.
Czy jest złodziejem, kto odpoczywa w cieniu przydrożnego drzewa? — Nie.
Czy człowiek zbierający grzyby lub jagody w lesie cudzym jest takim samym łotrem, jak ów, co kradnie gospodarzom konie? — Nie. Siódme przykazanie powiada: „nie kradnij...“ — ale nie mówi: „nie bierz.“
Mateusz, gdyby go zaproszono na konferencyę i kazano mu wymotywować szczegółowo swoje poglądy, nie wywiązałby się z zadania. Co najwyżej, podrapałby się w głowę, przestąpił parę razy z nogi na nogę i uśmiechnął się z politowaniem na ignoracyą swych przeciwników.
Bo i czego oni właściwie chcą?
Zabrać komu bicz z fury, to znaczy ukraść, zerwać grzyb w lesie, to znaczy wziąć. Bicz kupił właściciel od Żyda na targu i zapłacił, jak wiadomo trzy grosze; grzyb wyrósł z ziemi sam, z woli Bożej, nikt za to grosza nie dał... Sądy tego nie rozumieją...
Strona:Klemens Junosza-Kłusownik.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —