„Będziemy siedzieli w dole, jak wilcy, dopóki nas kto nie wydobędzie. Dobrze mi tak, że głupiego słuchałem, i strzelba tam została pod drzewem. Żeby was!“ mruczał dziad jak niedźwiedź, a był tak rozgniewany i zły, że Abram bał się odezwać.
Wtulił się w kąt i przykucnął ku ziemi, zdawszy się zupełnie na wolę losów. Już nie wysilał mózgu nad sposobami wydobycia się z kłopotu. Na co? Jest przecie Mateusz, niech psuje sobie głowę; on się na takich rzeczach rozumie lepiej, niż najlepszy handlarz skórek. Z gorszej biedy wydobywał się nieraz.
Chłop czasu nie tracił: Wydobył zapałkę z kieszeni, potarł o szorstki rękaw kapoty, zaświecił. Dół był głęboki, ściany miał ścięte równo, na dnie leżało trochę chróstu. Wydobył krótką fajkę z kieszeni, zapalił ją i usiadł na ziemi.
Mateusz ostrożnie zgasił zapałkę, ciemność wydała się jeszcze większa.
„Na co gasicie ogień?“ odezwał się Abram szeptem.
„Bo tak trzeba,“ odparł kłusownik szorstko.
Przykucnął na ziemi i zaczął po omacku szukać między chróstem grubszych gałęzi. Znalazł kilka, połamał je i usiłował wbijać w ścianę dołu.
„Żebym choć brzegu ręką dostał“ mówił.
Strona:Klemens Junosza-Kłusownik.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.
— 39 —