Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/102

Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóż ja mogę, łaskawy panie, co ja mogę? Zresztą dałem dowody życzliwości, odrzucono je, natrętnym być mi nie wypada. To trudno, kochany panie, każdy człowiek ma swoją ambicyę i miłość własną, więc i ja mam. Chciałem dla was dobrze: proponowałem pannie Maryi tak dobre miejsce, że mogłaby całej rodzinie przyjść w pomoc. Odrzuciła. Wielka pani! w obowiązek iść nie wypada. Lepiej z głodu przymierać i ojcu ciężarem być. Teraz są dzieci! Kochane dziateczki, wszystko na barki rodziców, samym się robić nie chce.
— Myli się pan, Mania jest bardzo dobra córka. Co zaś do miejsca, jakieś pan proponował, to inna rzecz. To chwilowe, a dziewczyna musi się nauczyć czegoś takiego, coby jej na całe życie utrzymanie dać mogło... więc też się uczy szycia i kroju.
— A to niechże wam co da ze swoich dochodów.
— Wiadomo panu dobrze, że ich niema.
— Ja na to nie poradzę, róbcie sobie państwo co chcecie. Trzeba było brać kiedy dawali i nie grymasić. Spojrzał na zegarek i szybko zerwał się z krzesła.
— Zagawędziłem się z panem — rzekł — a ktoś na mnie czeka. Spóźnię się o cały kwadrans, do widzenia... ale, ale — dodał, — miejsce, o którem mówiliśmy, znów wakuje podobno.
— Rządcostwo, — zawołał uradowany Kwiatkowski.
— Ależ nie, to miejsce dla pańskiej córki