Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiesz, w sobotę, żeby tam niewiem co, idziemy do teatru... grają «Halkę». Słyszałam ją już milion razy... no, może milion za dużo, ale pięć razy niezawodnie. Swoją drogą pójdziemy, niezmiernie lubię tę operę. Ty z nami, ma się rozumieć, Zygmunta zaraz namówię.
— Ja wcale nie mam intencyi.
— Główna rzecz nie intencya, lecz bilet, ja funduję. Jestem ogromnie bogata; dostałam niedawno od mamy dziesięć rubli, kupiłam sobie woalkę, pudru, mydełko, ćwierć funta cukierków, a resztę mam. No, chodźmy teraz do mamy, bo on tam biedaczysko ciężko wzdycha. Śmieszni są ci zakochani!
— Wandziu — spytała Mania błagalnie — czy ty mi nic więcej nie powiesz?
— Powiedziałam przecież... Bądź spokojna, nie martw się i czekaj, on słowa dotrzyma.
Mania nie dziękowała Zygmuntowi słowami, ale uczyniła to spojrzeniem i uściskiem ręki, rozweseliła się i rozmawiała z nim więcej niż zwykle, a gdy odchodził, otrzymał znów przyjazny, wymowny uścisk ręki.
W chwili, gdy do zbolałego serca biednej dziewczyny wstępowała otucha i nadzieja, w domu ojciec i matka byli jak przybici. Pokazało się, że jest jakiś ktoś, co wszelkie starania paraliżuje.
Trafiał się już dwa razy obowiązek z dochodem niewielkim, lecz pewnym, już rzecz była prawie umówiona, tymczasem, ni ztąd ni zowąd, pracodawca umowę zrywał, wymawiał się, że projekt zmienił i odstępował od zamiaru, dając do