Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/16

Ta strona została uwierzytelniona.

Odszedł i zniknął w ruchliwym tłumie.
Rudy żydek drogę mu torował, prowadził go po wąziutkich schodach, po drabinach, na poddasza, zarzucone gratami.
I znowu powtarzały się takie same sceny, tarmoszenie, szarpanie za poły, zagradzanie wyjścia. Pociejów to niby rzeka, gdy się w niej kupująca ryba pojawi, stu rybaków sieci na nią zarzuca. Z powierzchowności sądząc, człowiek ów, co skromny garnitur na Pociejów kupować przyszedł, ani do grubych, ani do tłustych ryb zaliczać się nie mógł. Palto miał podniszczone, kapelusz stary, parasol bawełniany ordynaryjny, a w twarzy wyraz takiego przygnębienia i goryczy, że odrazu można było zgadnąć, że mu nie ściele się droga różami. Są takie twarze szczere, które stanu ducha nie potrafią ukryć, na których, niby w źwierciadle, odbija się smutek, czy wesele, radość, czy troska...
Ten miał twarz bladą, wąsy opuszczone, obwisłe, brodę niegoloną może od tygodnia, a głęboka zmarszczka na czole świadczyła o jakiemś ciężkiem strapieniu.
Przed tygodniem przybył do Warszawy, najął mieszkanie nie duże, w oficynie na trzeciem piętrze, na samym końcu Hożej.
Teraz właśnie to mieszkanie mebluje. Radzono mu, żeby na Pociejów się udał i żeby się do upadłego targował, a za tanie pieniądze do pięknych ruchomości przyjść może. Posłuchał, zanurzył się w pociejowskim odmęcie, ochrypł od targowania i w rezultacie nic nie nabył.
Wszędzie we wszystkich składach było za dro-