Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/171

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze zrobisz, a przyjdźże do nas kiedy. Żona już mnie kilkakrotnie zapytywała, co się z tobą dzieje, Malcia również.
Dla ścisłości dodać należy, że pan naczelnik był szczęśliwym ojcem trzech córek, z których jeszcze ani jedna nie znalazła dozgonnego towarzysza. Zygmunt uszczęśliwiony wziął do serca życzliwe rady pana naczelnika i pobiegł wprost na Hożą. Trafił tak niefortunnie, że ani pani Zofii ani Wandy w domu nie zastał.
Trzeba też zdarzenia, aby tak przyjemną nowiną nie miał się z kim podzielić.
Niezadowolony poszedł machinalnie wprost przed siebie z Hożej na Marszałkowską, do alei Jerozolimskiej. Szedł zamyślony, potrącał przechodniów i sam był potrącany nawzajem. Naraz zdało mu się, że przed sobą słyszy głosy znajome.
— Obejrzał się — była to pani Zofia z córką.
— Dobry wieczór paniom — rzekł.
— Ah! pan Zygmunt.
— Właśnie idę wprost z Hożej, byłem, ale nie miałem szczęścia zastać.
— Gdybyśmy były uprzedzone, że nas ten honor spotka — rzekła Wanda. — Cóż pana do nas sprowadza?
— Wandziu — odezwała się matka — jak możesz mówić w ten sposób?
— Owszem, mamo, mogę. Pan Zygmunt tak dawno u nas nie był, że przypuszczam, iż jakaś nadzwyczajna okoliczność przypomniała mu o naszem istnieniu.
— Tydzień temu.