Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/182

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zjedzmy co — zaproponował węglarz.
— Głodny nie jestem — odrzekł Kwiatkowski.
— Zawracanie! Kto to nie jest głodny, a ponieważ pan udajesz zawsze sytego, więc pozwól ja wszystko zarządzę, prawdę mówiąc, należy wypić, choćby za zdrowie i pomyślność ciotki, która, no ostatecznie, żeby nie ciotka, nie byłoby nowego składu, ani rozwoju interesów, ani nic. Lizalibyśmy łapy, jak niedźwiedzie, a tak, można powiedzieć, że jesteśmy panowie.
— Dotychczas jeszcze nie.
— Ale napewno, jak dwa razy dwa cztery... No, panie kochany, za pomyślność ciotki. Ja zawsze powiadam, że człowiek z porządnej familii nigdy nie zginie, bo chociaż mu się noga poślizgnie, zawsze prędzej, albo później, znajdzie się jaki wuj, stryj, czy ciotka i poratuje w potrzebie, podźwignie. Za pomyślność ciotki, za jej zdrowie!
— Za zdrowie!
— Prawdę powiedziawszy zdrowa ona jest jak krzemień, ale cóż tam, niech będzie jeszcze zdrowsza, życzę jej jak sobie samemu.
Od tego toastu Kwiatkowski uchylić się nie mógł, ale wymawiał się od następnych, z węglarzem jednak trudna była sprawa: dobry ten człowiek miał skłonność do kieliszka, a jak mu trochę zaczmerało w głowie, to stawał się bardzo upartym i oporu nie znosił. Kwiatkowski udawał, że pije, aby go nie obrazić, jednak prawie wszystko wylewał na podłogę.
— Żebym ja miał to szczęście — powtarzał