Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/183

Ta strona została uwierzytelniona.

węglarz, — żebym choć raz w życiu miał to szczęście...
— Jakie?
— Żeby kochanego pana upoić... słowo daję.
— I cóżby panu z tego przyszło?
— Chciałbym choć raz w życiu widzieć pana wesołym i śmiejącym się.
— Nie mam z czego się cieszyć.
— To prawda, ale niema też racyi chodzić ze spuszczoną głową i truć się zmartwieniem. Zdrowia szkoda... dalibóg.
— Usposobienie takie mam.
— Do licha z taką naturą! Choćbyś pan jeszcze bardziej wzdychał, ani jeden grosz ci nie przybędzie. Ja zupełnie inaczej robię. Dobrze mi, to się śmieję, źle mi, także się śmieję, a jak mi się czasem smutno robi, jak melancholia mnie porwie — to idę tu, albo gdzieindziej, spotkam znajomego, stukniemy się kufelkiem i dobrze. Rób pan tak samo.
— Nie mogę.
— Nie mogę i nie mogę, zawsze jedno w kółko, istna katarynka... co pana u licha tak gniecie?
— Wiesz pan dobrze, bieda.
— A to ją za łeb.
Kwiatkowski westchnął tylko, węglarz się zamyślił, po chwili, nagle stuknął się w czoło.
— Powiedz mi pan — rzekł — tylko szczerze, czy wyście już wszystko przejedli?
— Co do grosza.
— I z czego żyjecie?