Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/45

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie zważaj pan na to, przecież łatwo się zapoznać — ale co pan chciałeś powiedzieć?
— Możeby pan o mnie był łaskaw pomyśleć. Mam dość liczną rodzinę.
— Hm, albo ja wiem, zobaczymy, rzecz do pomówienia, tylko widzisz pan to zależy co najmniej od stu okoliczności.
Kwiatkowski nie zrozumiał przymówki, pochylił głowę i posmutniał.
— No, no, niech to pana nie przeraża. Liczba okoliczności zmniejszyć się może, stosownie do... okoliczności.
Rzekłszy to, jegomość roześmiał się i świdrował Kwiatkowskiego wejrzeniem swych małych bystrych oczu.
— Nie trać pan nadziei — odezwał się po chwili, nie w takich opałach ludzie bywają, a przecież... Ja, co będę mógł, zrobię, tylko wpierw muszę coś wiedzieć o panu.
Jeżeli będę do kogo przemawiał, niechże wiem, jak mam przemawiać i jakich argumentów użyć.
Kwiatkowski opowiedział w krótkości przeszłość swoją, oraz poinformował bystrookiego jegomości o swych stosunkach rodzinnych.
— Aha, córeczka najstarsza, — rzekł stary — a w jakim wieku, jeżeli wolno spytać.
— Siedemnaście.
— Wiosna życia! wiosna życia, panie dobrodzieju, kwiat młodości, dużobym dał za to, żebym miał córkę w tych latach; prawdziwa rozkosz dla ojca, a gdy za mąż wyjdzie, a dobrze...