Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/75

Ta strona została uwierzytelniona.

sam na sam, chciałam im nastręczyć sposobność. Kochasz, to powiedz, oświadcz się, panna cię nie zje, czego się boisz? Zostawiam ich, proszę pani, tylko we dwoje. Później pytam Mici, niby tak sobie od niechcenia: o czem też z tobą mówił pan Józef?
— Ciekawam.
— A — powiada Micia — opowiadał mi o nowej sztuce, jaką grają w teatrze od tygodnia. I bądźże tu matką droga pani! Okropne rzeczy, doprawdy!...
— Niech się pani nie martwi, z czasem to przyjdzie.
— Może przyjdzie, daj Boże, ale przecież, jak pani wiadomo, nie samą tylko Micię mam, jest Julka, a na nią także już czas.
— To jeszcze dziecko.
— Mogę panią zapewnić, że pełnoletnie.
— Niechże się pani nie martwi. Prędzej czy później młodzież zrozumie, że...
— Nie, nie, ja już w to nie wierzę. Jeżeli ten pan Józef, a taki zdaje się rozsądny chłopiec, doprawdy, to okropność. Wolałabym mieć dwunastu synów, aniżeli dwie córki!
Zygmunt ciągle asystował Mani, tańczył z nią najwięcej i w wolnych od tańca chwilach bawił ją rozmową. Z początku robił to na złość Wandzie, która go ciągle unikała, ale już pod koniec zabawy, przymus ten był mu coraz mniej przykry.
Właśnie rozpoczął się drugi mazur, młodzież zaangażowała damy. Zygmunt przy Mani się znalazł.