nieraz, że sam jeden, na swoją własną osobę, skonsumuje całego śledzia.
Wiadoma rzecz, że arystokracya może sobie pozwalać!
Za „bogaczami“, na których z zazdrością spogląda cała populacya miasteczka, idą właściciele domów i kupcy.
Domy są po największej części dziedziczne i przechodzą drogą sukcesyi z pokolenia na pokolenie. Zachodzi jednak ta okoliczność, że pokolenia się mnożą, a domy nie powiększają się wcale, ztąd też każda prawie realność ma więcej właścicieli aniżeli okien. Bądź co bądź, tytuł współwłasności daje przynajmniej dach nad głową, bez żadnych innych kosztów, prócz opłaty proporcyonalnej części podatków — i obowiązku dopomagania przy najpotrzebniejszych reperacyach budowli.
Tak zwani kupcy, a właściwie posiadacze nędznych kramików, opierają mizerną swoją egzystencyę na kredycie, jaki im udzielają hurtownicy. Wbrew upowszechnionemu mniemaniu o potężnej solidarności żydowskiej, owi „kupcy“ we wzajemnej walce konkurencyjnej nie przebierają w środkach. Tu poczucie spójni i jedności plemiennej — pokonane zostaje przez... głód.
Strona:Klemens Junosza-Nasi żydzi.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.