wyjął butelkę, nalał bernardyński kielich starki, a wychyliwszy go duszkiem, ukroił ogromny kawał chleba i zaczął zajadać.
— Mężu! — zawołała Pani Petronela — Ignalku kochany, a djeta, a warszawski doktór!
— Niech go kaczki zdepczą razem z jego lekarstwem, które wprawdzie tanie jest, ale go dostać nie sposób...
— Zawsze jednak...
— Nie, moja pani, dość mam już tej próby... Tak być nie może, przy takiej djecie umarłbym z głodu, a przy kłopotach ze zmartwienia; kazałem zaprzęgać i wyjeżdżam.
— Dokąd?
— Do miasteczka, do gminy, do sądu. Muszę młynarza złapać, nowego karbowego poszukać, szkodników zapozwać, a przy tej sposobności wstąpię do poczciwego Frankowicza. Niech mi zapisze pigułki, albo proszki, bo te można przynajmniej dostać w aptece, a spokoju, tak zaleconego spokoju, na wsi z latarnią nawet nie znajdzie...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |