Strona:Klemens Junosza-Pan Gamajda.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Domicela przysiąg słuchała, zmywała małżonkowi głowę, wymawiała mu, że jest „gamajdą“, że sam nigdyby rady sobie nie dał na świecie — i wyrabiała nową posadę.
Po kilku latach wędrówek z posady na posadę, osiadł Kobzikowski na wsi w charakterze pokątnego doradcy. Skargi i prośby ludziom pisywał, w sprawach stawał; sprytny bardzo nie był, — ale jednak wygadać się umiał i na brak powodzenia narzekać nie mógł. Wprawdzie pani Domicela zawsze wymawiała mu, że byłoby inaczej, gdyby nie był „gamajdą“, — ale i tak jakoś szło.
A że i kamień na miejscu porasta, przeto Kobzikowscy przyszli do jakiej takiej zamożności. Były dwie krówki w oborze i tłusty konik w stajni: było to i owo — i w spiżarni zapas niezgorszy, a nawet, jak powiadano, pani Domicela przechowywała starannie kilka listów zastawnych na czarną godzinę.
Z cienkiego i wyschłego, jak wiór, kancelisty, Kobzikowski zmienił się na krzepkiego męża, o barkach szerokich, rozrosłych, a trzy podbródki pełne dodawały mu powagi i wdzięku.
Wszystko to jednak nie zadawalniało wysokiej ambicji pani Kobzikowskiej. Rozumiała, że, pomimo szumnego tytułu adwokata, mąż jej był tylko pokątnym doradcą, któremu za lada drobiazg mogą zabronić stawać w sądzie. Zresztą do tego zajęcia trzeba być innym człowiekiem, a nie takim, jak on, gamajdą... Obmyśliła więc projekt, żeby męża swego wykierować na wójta. I to wprawdzie nie wielka rzecz —