chłopski wójt, — ale zawsze to stanowisko, urząd i pensja stała, a przy jej obrotności, liczyła, że i dochody będą. Zresztą, z wójtostwa możnaby z czasem zajść wyżej...
O tej ważnej sprawie pewnej niedzieli popołudniu toczy się właśnie rozmowa pomiędzy panią Domicelą a kuzynkiem jej, panem Dyziem, młodym kancelistą z powiatu.
W tak zwanym salonie państwa Kobzikowskich rolety spuszczone; w niebieskawym półcieniu muchy leniwe, pół senne, snują się po ścianach i po stole.
Pani Domicela niby siedzi, niby leży na kanapce i pali papierosa. Dyzio na fotelu obok oddaje się tej samej czynności.
— Czy nie może mi kochana kuzynka powiedzieć, dokąd Leonard pojechał?
— Mój mąż? ach! żeby Dyzio wiedział, jaki to gamajda; przechodzi wszelkie wyobrażenie... Ledwiem go wypchnęła, żeby się ruszył przecie.
— Ale dokąd pojechał?
— Dyzio nic nie wie? przecież niedługo wybory...
— Cóż was to może obchodzić? Czy ten chłop wójtem będzie, czy inny, to dla Leonarda, dla was, wszystko jedno.
— Otóż nie! Ja mam także swoje plany i liczę, że mi Dyzio pomoże...
— Co rozkażesz, kuzynko?
— Mówiłam ci już, że gdyby Leonard nie był gamajdą, to stalibyśmy dziś doskonale, ale pomimo najszczerszej chęci i starań, widzę, że on się niczego
Strona:Klemens Junosza-Pan Gamajda.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.