nie dorobi. Rozumie Dyzio, że pragnę zabezpieczyć sobie kawałek chleba na starość, a przy tym moim gamajdzie na siebie liczyć tylko mogę.
Koniec końcem, zaczęłam myśleć o sobie i postarałam się o to, że stary młynarz niemiec sprzedał niby to Leonardowi sześć morgów gruntu za kontraktem rejentalnym, a my daliśmy znów młynarzowi taki sekretny kwit, że ta sprzedaż nic nie znaczy. Czy Dyzio rozumie, na co ja to zrobiłam?
— Rozumiem, rozumiem; kuzynka chciałaby wójtową zostać. Szczęśliwa gmina, jak mamę kocham, szczęśliwa!
— Dyzio nie widzi daleko... Cóż mi tam z tego głupiego wójtostwa? lada chłopka to samo może mieć.
— Aha! kuzynka, jak uważam, wyżej kroi, — może na sędzinę?...
— Spodziewam się; ale wybory do sądu jeszcze daleko, a tymczasem dobreby było...
— Wójtostwo...
— Zawsze lepsze to, niż pokątne adwokactwo, i jakby się Leonard dostał na wójta, to łatwiej byłoby później torować mu drogę do sędziostwa.
— Kuzynka mówi jak dyplomata.
— Gdyby Leonard nie był gamajdą, stalibyśmy dziś zupełnie inaczej, ale cóż? Ja za niego muszę robić i myśleć — wszystko ja! gdyby nie mój rozum, nie moja zabiegliwość, nie moje staranie, to doprawdy nie wiem, czy mielibyśmy dziś kawałek chleba. Czy Dyzio myśli, że Leonard pojechałby teraz kaptować
Strona:Klemens Junosza-Pan Gamajda.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.