towe — no — i pies jestem, jeżeli kuzynki wójtową nie zrobię.
— Jaki Dyzio dobry! — rzekła rozczulona pani Domicela.
Od bardzo wczesnego ranka na wszystkich drogach, wiodących do wsi, był ruch znaczny. Jedni jechali wozami, inni konno, wielu podążało pieszo na wybory.
Przemknęła też jedna i druga bryczka szlachecka, wymijając wózki i obsypując pieszych tumanem kurzawy, podnoszącej się zpod kopyt rączych koni.
Boruch stał przed karczmą. Ubrany był uroczyście i poważnie, w nowym kamlotowym żupanie, przepasany pasem wełnianym; na głowie miał nową czapkę aksamitną, w ręku zaś czerwoną chustkę w kraty.
I Chaja Sura wyglądała świątecznie, i bachury były troche umyte.
Taki zjazd! należało wystąpić.
Spodziewani byli na wyborach i wielcy dygnitarze z powiatu, i kilku obywateli z okolicy, a cóż dopiero mówić o tym tłumie włościan, który napływał a napływał, jak fala.
Boruch, spodziewając się pięknego zysku, gładził brodę i zastanawiał nad istotą samorządu gminnego. W rzeczy samej, nigdy może jeszcze nie wydał się on Boruchowi tak potrzebnym i pożytecznym, jak