rów była zupełnie obojętną. Kazano im przyjść, więc przyszli — każą odejść, pójdą. Ci jużto pokładli się na wozach i spali, jużto, rozwiązawszy kobiałki, posiadali w chłodzie i jedli chleb powoli, patrząc przed siebie bezmyślnie i ruszając szczękami.
Dwaj kuzyni Borucha nie próżnowali. Coraz chwytali kogoś to z tej, to z owej grupy, odprowadzali nabok i szeptali mu coś do ucha z żywem machaniem rękami, z przekrzywianiem głowy, spluwaniem, tupaniem nogami.
Partja pani Kobzikowskiej, najmniej silna liczebnie, zebrała się na podwórku niedaleko kancelarji. Ci panowie, mający podczas wyborów zrobić niespodziane zamieszanie, siedzieli na wywróconem korycie i raczyli się poczęstunkiem, jaki im gościnna pani Kobzikowska wyprawiła. — Moi dobrzy ludzie, — mówiła ona do nich, stojąc na progu kuchni, — jeżeli mam prawdę powiedzieć, to sama nie wiem, co takiemu Wróblowi, albo naprzykład i innemu gospodarzowi po urzędzie? Do pióra ciężki, kancelarji prowadzić nie potrafi, pisarza musi trzymać.
— Dyć prawda.
— Kłopoty, jeżdżenie do powiatu... pilnować się trzeba.
— A juści.
— To też wybierajcie mego męża. Gamajda on jest, bo gamajda, ale człowiek dobry, krzywdy wam nie zrobi. Czekajcie no, dobrzy ludzie, przyniosę wam jeszcze trochę wódki.
Stronnicy „adwokata“ spojrzeli po sobie.
Strona:Klemens Junosza-Pan Gamajda.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.