Strona:Klemens Junosza-Pan Gamajda.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nu, coż ty nam powiesz? Kogo chcecie? — zapytał naczelnik.
Gawron do ziemi się skłonił.
— My, wielmożny naczelniku, — rzekł, — dopraszamy się, żeby wójtem ostał dawny nasz sołtys, Józef Gwizdał.
— A on chce być?
Józef naprzód wystąpił.
— Mnie, wielmożny naczelniku, tak z tem, jak i bez tego. Ja gospodarstwo sowje mam, pieniądze mam, i w moim rodzie jeszcze żadnych urzędników nie było — jeno dla biednego narodu...
Gawron przerwał tę orację.
— My chcemy, wielmożny naczelniku, żeby sołtys wójtem ostał, jeno żeby wprzódy dał nam na piśmie kwitek...
— Jaki tobie kwitek?! na co? a?
— Niby żeby się podpisał, bo on je krzynkę piśmienny, żeby się podpisał u rejenta, jako żadnych opłatów nie będzie, i egzekucjów też nie będzie, żeby se gospodarze byli spokojne i żeby stójków nie dawali, jeno żeby zawdy przed kancelarją stojała fornalka ze dwora — a jak wypadnie, na to mówiący, szarwark, a gospodarze będą mieli w polu robotę, tedy żeby gospodarzy do szarwarku nie spędzać.
— Nu, a kto drogi zreperuje?
— Do dróg reperacji można nazganiać żydów, — naród letki jest i do roboty nic nie ma.
— Ty mądry chłop! A jak ty się nazywasz, człowieku?