Kobzikowski zaczerwienił się po same uszy; stronnictwa przeciwne wybuchnęły śmiechem.
Powstał piekielny wrzask.
— Gamajda! wiwat, Gamajda wójt!
Z trudnością hałas można było uśmierzyć. Maciej z miną trjumfującą spoglądał dokoła.
— Któż to Gamajda? — spytał naczelnik.
— To jest właśnie nasz pan adwokat — odrzekł Maciej z pokłonem.
— Adwokat? — on zdaje się Kobzikowski.
— Nie Kobzikowski, jeno Gamajda.
— On pijany, panie naczelniku, jak Boga kocham pijany, tłumaczył Kobzikowski.
— A jeno, pijany!! Nie taka moja głowa, żebym się miał zara upić. Jeno pana adwokata naszego szanuję i chcę, żeby wójtem ostał i insze gospodarze też chcą. Pan adwokat ma grunt, co od młynarza kupił, i taki jest gospodarz obsiedziały, jak i my. My chcemy pana adwokata i tyla! Krzyczta chłopcy: Gamajda!!
— Gamajda! — wrzeszczał cały tłum, zanosząc się od śmiechu.
— Ty gałganie! — zawołał adwokat, — ty łotrze! dlaczego mi ubliżasz? wiesz przecie, że ja się nazywam Kobzikowski.
— Kobzikowski?! — odparł ze zdumieniem Maciej — to pan adwokat Kobzikowski je?... Tak mi Boże dopomóż, nie wiedziałem, sprawiedliwie, żem nie wiedział. Pani adwokatowa zawdy mówi na pana gamajda — i ja myślałem, że Gamajda... Dyć żo-
Strona:Klemens Junosza-Pan Gamajda.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.