Strona:Klemens Junosza-Pan Gamajda.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.



I.

Jest wieczór świąteczny, to jest dzień, w którym Boruch się uśmiecha, żona jego Chaja-Sura rozbija pantofle z szybkością trzech do pięciu klapnięć na sekundę, a głucha Jacentowa, urzędowa niby właścicielka karczmy, kręci się, jak za dobrych czasów swej młodości.
Do karczmy powoli nadchodzą ludzie, a między nimi mąż wysoki, w granatowej kapocie, w rogatej czapce, o kształtach wspaniałych i nosie potężnym, pod którym, jako dwa krzaki jałowcu przy piasczystym wzgórku, sterczą okazałe wąsiska.
Mąż ten wchodzi do karczmy i zaraz w progu mówi potężnym basem:
— Niech będzie pochwalony! Witajcie dobrzy ludzie.
— Witajcie, panie Onufry, witajcie!
— Miłosierny Bóg dał święto i wieczór... Byliśmy w kościele, jako się patrzy — godzi się zatem tedy, na ten przykład, przepłukać, na to mówiący, choćby i grzdykę.
— Sprawiedliwie mówi — co sprawiedliwie, to sprawiedliwie!