ci nie byłoby za co pochować — w to wchodzić nie ma potrzeby; dość, że biedny metrzysko dostał się na łóżko w sali ogólnej, gdzie, pomimo wszelkiej troskliwości i starań lekarzy, oddał Bogu ducha, z powodu zupełnego wyniszczenia sił żywotnych, których już przywrócić nie było sposobu.
Widziałem go w czarnej trumnie drewnianej. Leżał wyprostowany, sztywny, w swoim nieśmiertelnym, czarnym garniturze, z rękami założonemi na piersiach, z czołem tak hardo podniesionem, jak za życia. Poważna i surowa twarz jego, stygmatem śmierci naznaczona, miała wyraz dziwnie szlachetny. Oczu od niej oderwać nie mogłem.
Już karawan przed kaplicę zajechał, już wieko trumny kołeczkami zabijano, gdy wbiegł jakiś człowiek, zdyszany, zmęczony...
— Pozwólcie — rzekł do służby — niech go raz jeszcze zobaczę.
Nie broniono mu tego. Pochylił się nad zmarłym, złożył na zimnem czole pocałunek i westchnął.
Żałobny pochód ruszył. Ja i mały człowieczek stanowiliśmy cały orszak. Odprowadziliśmy nieboszczyka w milczeniu aż do mogiły i staliśmy nad nią, dopóki grabarz zupełnie dołu nie zasypał, a potem zawróciliśmy ku miastu.
— Pan go znał? — zapytał mały.
— Trochę — odrzekłem.
Strona:Klemens Junosza-Pan Metr.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.