Strona:Klemens Junosza-Pan Metr.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja go znałem dobrze, wielka dusza, panie, wielka dusza!
— Tak?
— Nie cofam słowa, nie cofam! wielka dusza.
Zaciekawiony, spojrzałem na mego towarzysza; mrugnął zaczerwienionemi powiekami i, zdawało mi się, że po policzkach jego bladych, obwisłych, noszących ślady hulaszczego życia, stoczyły się dwie łzy.
— Opowiedz mi pan o nim — rzekłem.
— Panie, — odpowiedział — czas mój drogi, a zresztą, na co mówić, biedny Albert już nie wstanie. Czas mój drogi, drogi, — dodał, akcentując silnie ostatnie sylaby.
— Dokądże się pan udajesz?
— Czekają na mnie...
— Możebyśmy tu wstąpili — rzekłem, wskazując wielki kufel, wymalowany na desce.
— Ah, tak... no, byle niedługo, przyjaciele moi poczekają. Wstąpić można, wstąpić trzeba; czy nie czujesz pan, że dziś jest dojmujący chłód.
Weszliśmy.
— Co pan pić będziesz, piwo?
— Brrr!... Co do mnie, lubię koniak. W małej ilości robi ból głowy, ale gdy doza duża, znakomity, znakomity...
Pociągnął kilka razy w dużych dozach; jeść nie chciał, zapalił liche cygaro i powiedział, że jest zupełnie syty.