— Biedny Albert, biedny Albert, — rzekł z westchnieniem — on nie chciał nic pić, prócz wody... i może to mu się przyczyniło do śmierci...
Domyśliłem się, że o zmarłym mowa.
— To był pański ziomek — rzekłem — francuz.
— Niby... przybyliśmy do Warszawy dla chleba. On był metr, profesor, uczył gramatyki i muzyki, a ja ogrodnik. On przybył pierwej, ja później. On już się trochę dorobił — ja nigdy nie miałem nic. On mieszkał, jak pan, a ja, ja... polubiłem koniak... Brrr... ale swoją drogą, to dobry napój... na tutejszy klimat doskonały. Ile razy ja już nie miałem nic... szedłem wprost do Alberta, on mi pomagał moralnie i materyalnie. Moralnie — mówił mi zawsze, że jestem kanalia, łotr, beczka do wódki, nienapchany wór, obrzydły próżniak, że nie mam wstydu, ani ambicyi; materyalnie — dawał mi swoje własne ubranie, bieliznę, pieniądze.... Ja przyrzekałem poprawę, obiecywałem, że będę szukał pracy, że przestanę pić... ale tutejszy klimat jest chłodny... bardzo chłodny... I znów powtarzała się ta sama historya... Albert znów mi pomagał, a ja... znowu źle robiłem. W Warszawie mnie już znali, nie mogłem dostać roboty. Wyjechałem na prowincyę znalazłem obowiązek w dużym, magnackim ogrodzie. Tam byłem kilka lat, nie widziałem Alberta...
Znowu wychylił kielich i drzącym głosem opowiadał dalej.
Strona:Klemens Junosza-Pan Metr.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.