Obiady jadał co dwa dni, potem co trzy, co tydzień, chlebem żył... a prosić, kłaniać się nie umiał, przed ludźmi zawsze udawał, że mu nic nie brak, że wszystko ma, hardy był. Ja jeden wiedziałem prawdę... ja tylko...
Westchnął mały człowieczek i znowuż spory kubek wychylił. Blade i obwisłe policzki zaczerwieniły się, w oczach iskierki błysnęły.
Uderzył pięścią w stół.
— Panie! — rzekł — ja powiedziałem sobie: teraz moja kolej... Wiktor przekona cię, że nie jest kanalia... Wiktor nie da zginąć przyjacielowi i dobroczyńcy... Wiktor coś zrobi...
— I cóż pan zrobiłeś? — spytałem.
— Chciałem dużo, chciałem szczerze, ale zmartwienia, żal...
— Dobre zamiary utonęły... czy tak?
— Nie, nie zupełnie — odrzekł zmieszany. — Albert oporządził mnie, wspomógł, poszedłem. Znalazłem miejsce za Warszawą, już nie w ogrodzie, ale w młynie. Właściciel, pan Benoit, francuz, przyjął mnie; pracowałem dla Alberta! za miesiąc dostałem dziesięć rubli. Ładna sumka! Chciałem dotrzymać do święta i zanieść... do święta było trzy dni... długo, panie. Zmartwienia, klimat... co pan chcesz... Postanowiłem na drugi miesiąc niezawodnie, koniecznie... Byłbym dotrzymał... ale buty, te buty od Alberta
Strona:Klemens Junosza-Pan Metr.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.