Strona:Klemens Junosza-Pan Metr.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

podarły się, musiałem kupić nowe, reszta wyszła na furmankę do miasteczka, na drogę... chłodno było... W trzecim miesiącu opuściłem dwa tygodnie, pan Benoit potrącił, w czwartym, piątym... ale panie, nie, ja nie jestem kanalia. Teraz przyjechałem, przywiozłem i zastałem Alberta... w trumnie... Patrz pan — rzekł, wydobywając z kieszeni kilka zatłuszczonych i pomiętych banknotów. — Wiesz pan, co to jest? Marne, brudne szyfony, a może życie biedaka... Nie wiem, czy prędko wrócę do pana Benoit; jestem chory, rozstrojony, cierpiący. Nie mógłbym liczyć worków, ani ważyć zboża, serce mnie boli, zmartwienie, klimat chłodny... Brr... Podłe życie, brzydkie życie, złe...
Wziął się drżącemi rękami za głowę, przetarł oczy, westchnął i żalił się na losy.
— Chodźmy już — rzekłem.
Pokręcił głową przecząco.
— Idź pan! — rzekł — ja zostanę, nogi mi nie służą, nie mogę... Dziękuję za kompanię... nie płać pan, są pieniądze, pieniądze Alberta, nie potrzebne mu już!... Idź pan, chcę być sam... albo nie, poczekaj, coś ci powiem... Jak myślisz, kto potrafi znosić nędzę i nie upodli się? Kto cierpiąc głód, potrafi nie zgiąć karku? Kto zdoła umrzeć z głodu z godnością i ręki po jałmużnę nie wyciągnie? Kto? nie wiesz kto? więc ja ci powiem: wielka dusza! Albęrt był wielką duszą, a ja jestem małą duszą, kanalia! przepiłem jego ży-