Strona:Klemens Junosza-Wojtek Więcior.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

oddał zboże i pieniądze, co przez ten czas zebrał, starą szkapę i krowę, a on spojrzał, ale ani stryja nie witał, ani dziękował, ani się nie odezwał do nikogo. Poszedł do swojej chałupy.
Że pusta była i nikt w niej nie mieszkał, więc owa starucha, niemowa, żebraczka, a podobno i czarownica, tu sobie gniazdo usłała.
Gdy Wojtek wszedł, odrazu znajomość z nim zrobiła, pokazała mu na garnek, niby pytając, czy nie głodny — on głową kiwnął. Że to była pora jesienna, baba dała mu motykę do ręki, wyprowadziła z izby i pchnęła na ogród, ku kartoflom.
Zrozumiał; ukopał kartofli, przyniósł do izby, przy kominie porzucił. Wtenczas baba dała mu do rąk kozik. Kiwnął głową, na ziemi usiadł, oskrobał te kartofle, a potem ręce myć zaczął... Starucha nie przeszkadzała mu, ugotowała kartofle, postawiła na stole... trąciła go łyżką po ramieniu...
Siadł do jedzenia, pożywił się, potem padł na garść słomy i usnął, bo zdrożony był. Kawał drogi prowadzili go stróże transportem z dużego miasta do powiatu, do gminy.
Buty zdarł na szczęt w tej drodze.
Rano, baba szkapę do woza zaprzęgła, sochę na wóz włożyła i pchnęła swego gospodarza ku polu, żeby orał. Orał do samego południa, w południe jeść mu przyniosła, zjadł i znowu orał do zmroku.
Do domu powróciwszy, szkapę obrządził, a nazajutrz, rankiem, znów do roboty się wziął, podług tego, jak mu baba kazała.
I tak ci dwoje, z których jedno mówić nie mogło, a drugie mówić nie chciało, porozumieli się od-