stróż Józef i jego koledzy z sąsiedztwa, bez miłosierdzia miotłami niszczyli...
Sklepikarka stanęła we drzwiach i rozkoszowała się świeżością oczyszczonego przez burzę powietrza.
Była już godzina siódma z rana.
Z bramy nieruchomości № 000 wybiegła młoda osóbka, ubrana czarno, o ruchach żwawych, zgrabnych, elastycznych i skierowała kroki swe ku ulicy Kościelnej.
— Józefie! Józefie! — szepnęła sklepikarka.
— A co? — odezwał się.
— Chodźcie-no bliżej na sekret... Gdzie to wasza panienka chodzi tak rano?
— Panienka?
— A cóż to, oczu nie macie? nie widzieliście? — dopiero co pobiegła, ot — tam.
— Toć pani nie wie, że tamtędy chodzi naród do kościoła.
— Ej, nie mnie głowę zawracać, mój Józefie... Do kościoła nikt tak nie śpieszy; ja wam powiadam, że w tem coś jest... Zkądby jej taka nabożność? Zwykle chodzi z matką w niedziele i święta do Fary, a teraz... Już to nie od dzisiaj ja widzę...
— Nie wiem co pani widzi — odrzekł flegmatycznie i zabrał się do przerwanej roboty.
Sklepikarka stała jak na rozżarzonych węglach, paliła ją ciekawość.
W sąsiednich drzwiach ukazała się szewcowa.
— Moja droga pani! moja złota pani — zawołała właścicielka sklepiku — może pani przez momencik
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/103
Ta strona została skorygowana.