Chcąc znaleźć na te pytania odpowiedź, narzeczona sławnego tokarza wodziła wzrokiem po całym kościele, nie zatrzymując jednak wcale oczu na kobietach. Spojrzenie jej bystre prześliznęło się po łysinie klęczącego staruszka, padło na kilku modlących się rzemieślników, zawadziło nawet o dziada, który przy drzwiach siedział, i niezadowolone, zawiedzione, prawie gniewne, pobiegło znów ku gotyckiemu sklepieniu świątyni.
Niepokój ogarniać zaczął tłustą jejmość...
— Bez kozery piękna panienka tu nie przyszła, przysięgłabym, że nie! — ale gdzież ten kozera? gdzie się schował? — poczekaj, znajdę ja ciebie!
Puściła się w nabożną wędrówkę po kościele, szła od ołtarza do ołtarza, przed każdym przyklękała, wzdychając i bijąc się w piersi, a oczy jej pracowały przytem bez ustanku.
Nareszcie, przy samych prawie drzwiach, w cieniu, dostrzegła młodego człowieka, w paltocie dość dziwacznego kroju, z laseczką i kapeluszem w ręku.
— Aha! — szepnęła z tryumfem — jest kanarek!
Ulokowała się przy drzwiach, i udając zatopioną w modlitwie, dawała pilne baczenie... Andzia, klęcząca aż dotąd i niedomyślająca się wcale, że jest przedmiotem śledztwa, podniosła się i z pochyloną głową powoli dążyła ku drzwiom; młodzieniec wyszedł za nią.
Ciekawą jejmość ognie przeszły. Otarła chustką twarz czerwoną ze wzruszenia, wyrzuciła szybko watę z uszu, i nasunąwszy kapelusz na oczy, z obawy, ażeby
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/105
Ta strona została skorygowana.