Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

Przyrynek, na Kamienne Schodki, na Rybaki, aż do Wisły — a górą, na Kościelną, na obie Freta, na Podwale, albo drugą stroną na Zakroczymską — precz, precz, aż na plac, pod same forty... Puścić ją, puścić co żywo!...
— Już pani z powrotem? — spytała szewcowa?
— A już, już, droga pani, u mnie zawsze tak. — Fik! mik! i po wszystkiem...
— Oddaję pani pieniądze. Z drugiego piętra sługa bułki brała...
— Pewnie na kredyt...
— Chciała, ale bałam się dać — więc przyniosła; niechże pani przeliczy!
— At, moja złota pani, czy mnie pieniądze w głowie! Tyle — tyle różnych różności!
Pani majstrowa wzruszyła ramionami.
— Wiem, — odrzekła, — pani, choć niby sąsiadka, a przecież nie po sąsiedzku, zawsze pani ma jakieś sekreciki, a choć o szczerości serca dużo pani powiada, ale tej szczerości nie widać. Tymczasem, choć pani jest skryta, prawda wychodzi na wierzch, jak oliwa, i co ludzie mają wiedzieć, to już wiedzą.
— Co ludzie wiedzą? co pani wie? — zawołała zdumiona sklepikarka. — Żem do kościoła chodziła? ano, chodziłam, alboż nie godzi się? nie jestem to sprawiedliwa katoliczka? Byłam, nie zapieram się — a co widziałam, to widziałam, i wolno mi komu powiedzieć, albo nie powiedzieć.
— Niech pani nie mówi, bo wszyscy już wiedzą.
— Jakim sposobem? Toć panienka...