Będzie temu lat... nie tak bardzo wiele. Most żelazny na Wiśle, pod Cytadellą, już był, i nieraz, w pogodny dzień letni, wieczorem, przechodziliśmy po nim z poczciwym p. Faramuzińskim na drugą stronę rzeki na spacer, między linie dróg żelaznych, pod wiadukty, aż het ku Szwedzkim górom, na żółte piaski Pelcowizny, albo ku gmachom fabrycznym, najeżonym kominami wielkiemi. Zwykle chadzaliśmy w tamtą stronę, wyjątkowo tylko do Marymontu, a jeden raz w rok aż do Bielan. Czasem braliśmy się od mostu na prawo i przez park prazki peregrynowaliśmy ku staremu mostowi — niekiedy na lewo, między fortem Sliwickiego a rzeką, wędrowaliśmy w cieniu ogromnych wierzb, rozrosłych niepomiernie na wilgotnym gruncie wybrzeża.
Bywało nim się namyślimy, jaki obrać kierunek, stoimy na moście i patrzymy na wodę, która płynie cicho, spokojnie, tylko przy filarach mostowych pieniąc się trochę i wirując.