— Szkoda lokatorki, zasiedziała od dawna, płaci rzetelnie...
— Znajdzie się druga na jej miejsce. Na cóż Józef czeka?
— Nic — chciałem tylko pani gospodyni słóweczko rzec, jako tej ścianie okno nie zaszkodziłoby nic! Na mój rozum, jabym wybił...
— A ja nie...
Stróż chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przeczuwając, że przekonywania jego pozostaną bez skutku, wyszedł.
Pani Klejnowa spojrzała na zegar.
— Andziu! — rzekła, naszych gości tylko patrzeć. Bądź łaskawa, zrób o com cię prosiła — pomyśl o swojej tualecie...
— Mamo! — niech mi mama pozwoli przesiedzieć tę wizytę w sypialnym pokoju, albo u pani Kubikowej...
— Nie, moja kochana, trzeba, ażebyś była tu. Powtarzam, że przymuszać cię nie będę, woli twej łamać nie chcę... Mam nadzieję, że porozumiemy się, że będziesz ze mną szczera — kogoż masz bliższego nad matkę? Idź, idź kochanie, proszę cię bardzo...
— Andzia ucałowała matkę i wyszła. Zamknąwszy drzwi za sobą, padła na krzesło, zakryła twarz rękami i pogrążyła się w smutnych myślach.
Dotychczas wesoła i szczęśliwa, po raz pierwszy w życiu zaczęła poznawać, co jest niepokój i zmartwienie. Uśmiech ustąpił miejsca łzom, wesoła piosnka smutkowi.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/117
Ta strona została skorygowana.