Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/12

Ta strona została skorygowana.

Patrzymy na berlinki stojące na kotwicach przy brzegu, na cierpliwych rybaków zapuszczających w wodę podrywki, widzimy, jak piaskarze na starej krypie siedząc, zwir i piasek dobywają z dna rzeki. To znów elegancka łódka ślizga się leciutko po fali i unosi wioślarzy przybranych w jaskrawe kurtki; jaskółki muskają wodę skrzydłami, a ta woda toczy się i toczy bez końca...
Długie pasy tratew płyną powoli ku Gdańskowi, oryle śpiewają, z oddalenia widać czarne kłęby dymu buchające z komina parostatku, do warszawskiej spieszącego przystani.
Stoimy z p. Faramuzińskim i patrzymy na rzekę... w tem świst przeraźliwy się rozlega, turkot, brzęk... Pociąg przechodzi nad naszemi głowami i osypyje je deszczem popiołu. Żelazny most ugina się i trzęsie, huk ogłusza; zdaje się, że wszystko runie w wodę. Pomimowoli chwytamy za poręcz, a Faramuziński śmieje się...
— To — powiada — lubię, to rozumiem... to jest dopiero prawdziwy postęp!... Boże! Boże! Czegóż to człowiek doczekał! Takie dzieła rąk ludzkich, takie genialności! Pamiętam, proszę cię, most łyżwowy od ulicy Bednarskiej — a teraz... teraz... Dawniej wrony tylko przelatywały po nad Wisłą, a teraz to całe pociągi żelazne, ciężkie, ważące licho wie ile centnarów! Postęp, postęp, a co będzie za lat sto, albo za dwieście, na świecie?! Może ludzie zupełnie bez mostów i bez dróg żelaznych obchodzić się potrafią, i elektryczność nosić ich będzie w powietrzu, z żonami,