go piętra, który się widocznie na jakąś zabawę wybierał, w białej kamizelce, we fraku i bez krawatu; szwaczki, pani Klejnowa, wreszcie Józef z konewką pełną wody, sądząc, że ogień jest alarmu przyczyną...
Krzyk nie ustawał, przeciwnie wzmagał się, potężniał, rósł. Rozróżnić w nim można było sopran w najwyższych nótach, dyszkanciki dwa i bas profundo, ochrypły, przerywany, gruby jak głos puzonu.
— Co to?!
— Co to jest?!
— Mordują, czy zabijają?!
Takie pytania zadawali jedni drugim, nie wiedząc co robić, jakie środki ratunku przedsięwziąć.
Na ganek wybiegła pani Kubikowa, a za nią obie córki, przerażone i drżące jak w febrze.
— Och! ratunku! ratunku! — jęczała — kto w Boga wierzy niech ratuje!...
— Okropność! straszne rzeczy!
— Pani dobrodziejko — odezwał się poważnie emeryt, — jesteśmy dotychczas jak tabaka w rogu... a co się stało? Niechże pani powie, jak się należy, wyraźnie.
— Ach sumogrado! sumogrado! łotr!... niegodziwiec!... O ja nieszczęśliwa!...
— Jaki sumogrado? Cóż za indywidum jest sumogrado i w jaki sposób mianowicie panią skrzywdziło?
— Sumogrado i koniec!...
— Pani — wtrąciła sklepikarka, odsuwając emeryta, — niechże pani powie, przecież nas tu tyle ludzi. Damy ratunek.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/122
Ta strona została skorygowana.