Pijany sumogrado już się na dobre rozchodził i byłby pogruchotał na szczątki biedne ruchomości swej połowicy, gdyby nie Faramuziński, który silnem pchnięciem otworzywszy drzwi, wtargnął z ludźmi.
Awanturnik pochwycił krzesło, zamachnął niem silnie... ale wypadło mu z dłoni, a on sam krzyknął, rozkrzyżował ręce i padł na wznak, na sofę... Oczy mu w słup stanęły, oddychał ciężko, chrapliwie.
— Felczera! — krzyknął Faramuziński — żywo!
W tej, najpiękniejszej, według zdania Faramuzińskiego, dzielnicy Warszawy, wszystko, co w rozmaitych okolicznościach życia może być człowiekowi potrzebne, znajduje się prawie pod ręką.
W sąsiednim domu felczer; naprzeciwko, obok, o trzy kamienice dalej, lekarz; o pięćdziesiąt kroków, apteka. Można umierać ze wszystkiemi dogodnościami i z ratunkiem.
Mąż pani Kubikowej wszakże nie umarł — apopleksya powaliła go jak kłodę bezwładną, lecz nie wydarła mu życia. Ratunek szybki, upust krwi, połączone usiłowania dwóch lekarzy, zatrzymały jeszcze duszę w tym człowieku, ale nie mogły przywrócić mu ani mowy, ani władzy. Szalejący jeszcze przed chwilą olbrzym, leżał teraz bezsilny, bezwładny, niemy...
W pani Kubikowej, w obec tej katastrofy niespodzianej, zaszła raptowna zmiana. Nie była to już obrażona i pokrzywdzona małżonka, lecz kobieta pełna współczucia i litości dla chorego. W oczach jej zniknęły błyskawice gniewu, natomiast pojawiły się łzy.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/128
Ta strona została skorygowana.