z dziećmi, z tłomokami, ze wszystkiem. Mam swój własny grób familijny na Powązkach... Zbudowałem go na to, żeby położyć się w nim na wieczne czasy i leżeć aż do dnia sądu ostatecznego, ale dużo, dużo dałbym za to, żeby po upływie lat stu, wypuszczono mnie ztamtąd choćby na jeden dzień, na dwie godziny wreszcie... żebym zobaczył co się dzieje, i jak też Warszawa wygląda... ale nie wypuszczą, nie — próżne marzenia!...
Wydobył srebrną tabakierkę, zażył tabaki, otarł spocone czoło czerwonym w kraty fularem — i westchnął...
— Ciągłe zmiany — mówił dalej — ciągłe nowości! Nowe wynalazki, nowe domy, nowe ulice, coraz to inny świat, ale to dobrze... to właśnie jest postęp... to lubię! Nie tak jak drudzy, co to, proszę cię, chcieliby się zasklepić w skorupie na kształt żółwi. Nie taki, jak moja kochana sąsiadka pani Klejnowa. Krzyż pański mam z tą babą, utrapienie, koniec świata! Bo proszę cię, sam osądź. Powiada do mnie, że dach zacieka. Radzę więc, jak komu dobremu: zrzuć pani stare skorupy, pobij się pani blachą, pomaluj się pani na czerwono, będzie i niebardzo drogo i dobrze... postępowo będzie — a ona powiada: nie! tyle lat siedziałam pod dachówką, będę siedziała i dłużej! Cóż to, mówi, pan Faramuziński sobie myśli, że holenderska dachówka to żarty!? Wieki trwa i wieki trwać powinna. Niechże sobie trwa — odrzekłem i poszedłem do domu — bo co się z babą spierać?! Na drugi dzień, patrzę, oho! już dwóch mularzy sprowadziła, siedzą na
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/13
Ta strona została skorygowana.