cić, więc punkt oparcia zawsze mieć muszę. Nie prawdaż, panie Aleksandrze?
— No tak...
— Teraz los naszej spółki tylko od ciebie zależy. Dobrze mi poradziłeś. Nie wejdę w stosunek z artystą nie mającym funduszu, bo to się na nic nie zdało. Oto moja ręka. Od tej chwili chciej mnie uważać za swego wspólnika w zasadzie, a gdy sprzedasz dom w rzeczywistości... Zgoda?
— Dobrze.
— A zatem, kochany panie Aleksandrze, interes tak jakby skończony. Staraj się tylko co rychlej o pannę, a co za tem idzie, i dom. Życzę ci powodzenia.
— Co do tego jestem aż nadto pewny; nie wielka sztuka gąskę wykraść.
— Hm! gąski bywają pilnowane.
— Co to znaczy!
— A może lepiej zwykłym sposobem: bywać, konkurować, oświadczyć się, hę?
— I być wyrzuconym za drzwi. Nie głupim!
— Któżby śmiał?
— Już ja wiem. Moja krewna, ta co mieszka pod Nr. 000, wyraźnie mi to powiedziała. Nie, łaskawy panie, wezmę ja się do rzeczy po swojemu. Będzie to i bezpieczniej, i lepiej, i co najważniejsza, pewniej.
Pożegnali się w najlepszej harmonii; artysta udał się na próbę, Faramuziński zaś wsiadł w dorożkę i przed dom pani Klejnowej wieźć się kazał.
Przywitała go okrzykiem zdumienia.
Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/168
Ta strona została skorygowana.